Już po dwóch latach pracy na Politechnice
Białostockiej jako asystent, kiedy mocno się wgłębiłem w zagadnienia termodynamiki i wymiany ciepła,
dziedziny te tak mnie zafascynowały, że na świat zacząłem patrzeć nie oczyma zwykłego śmiertelnika,
lecz fizyka budowli. Gdzie nie spojrzałem, wszędzie w budownictwie widziałem jak są łamane prawa
fizyki. W tym czasie w prasie technicznej szeroko rozpisywano się oraz komentowano na konferencjach
branżowych pewien niezbadany dotąd problem eksploatacyjny - mianowicie wpływu braku lub niepełnej
automatyki w węzłach cieplnych na pracę instalacji centralnego ogrzewania i ciepłej wody użytkowej
oraz na pracę sieci cieplnej. Problem był ważny i występujący w całym kraju - jak Polska długa i
szeroka. Z racji oszczędności kosztów oraz braku urządzeń na rynku, po prostu nie instalowano
automatyki w węzłach co/cwu albo instalowano, ale w wymiarze mocno okrojonym, tj. stosując tylko
regulatory po stronie sieciowej utrzymujące zadaną różnicę ciśnień i czasami po stronie wymienników
c.w.u., by nie przekraczać górnej temperatury wody 60 oC. Wszyscy o tym mówili, ale nikt
się nie odważył zgłębić tematu i się z nim zmierzyć. Nie sama teoria wymiany ciepła i dynamiki pracy
urządzeń cieplnych była trudna, co brak warsztatu do badań. Dla zbadania problemu nie można było
wykorzystać istniejącej bazy badawczej, bo jej nie było, a jeśli były to dotyczyły małych i
pojedynczych urządzeń, jak np. anemostat, wentylator, pompa czy wymiennik ciepła. Tu chodziło o
potężne węzły cieplne obejmujące zestawy pomp, wymienniki, zasobniki ciepła pojemności 2-3
m3 i o sieć cieplną miejskąoraz wiele zestawów automatyki i sterowania. Taki kolos
odstraszał wszystkich.
Wpadłem na pewien tyleż oryginalny co szalony pomysł.
Postanowiłem nie budować węzła doświadczalnego od podstaw, lecz wykorzystać do badań nowy powstający
i mający pracować. Wykorzystałem fakt, że właśnie kończona była budowa jednego z gmachów uczelni, w
którego piwnicach budowano olbrzymi węzeł cieplny co/cwu. Można by prowadzić cenne badania, bo nie w
laboratorium a "in situ" - na istniejącym i pracującym obiekcie. Na samą myśl o takim
przedsięwzięciu, dostałem gęsiej skórki, bo oto cała Polska nie daje rady, a ja jako zupełnie świeży
i młody pracownik nauki (przecież dwa lata wcześniej skończyłem studia na Politechnice Warszawskiej)
startuję z tak wysokiego pułapu. Nie bałem się o to czy podołam, lecz o opinie starszej daty
naukowców - czyli starych wyjadaczy, którzy z satysfakcją pogrzebią i zadepczą tak się wychylającego
żółtodzioba.
Lubię wyzwania, więc to tylko mnie bardziej
zmobilizowało. Skorzystałem z okazji i wziąłem udział w najbliższej corocznej Konferencji
Ciepłowniczej w Poznaniu, gdzie wygłosiłem referat na temat pracy węzłów co/cwu z niepełną
automatyką i powstających przez to zakłóceń hydraulicznych i cieplnych w instalacjach i sieci
ciepłowniczej. Na sali ponad 500 ekspertów z tej dziedziny i niemal cała śmietanka naukowców z
kraju. O ile na początku mojego referatu widziałem uśmiechy i politowania, to pod koniec miny
wszystkim mocno zrzedły i ujrzałem nie skrywane zainteresowanie moim podejściem do tematu. Na
najbliższej przerwie obstąpiło mnie kilkanaście osób żywo zainteresowanych tematem. Wszyscy bez
wyjątku twierdzili, że porywam się na wyjątkowo trudny i wredny temat, ale też zazdrościli, że mam
bezpośredni i niczym nie skrępowany dostęp do węzła cieplnego - nie często przecież budują się
uczelnie w kraju. Miałem tę przyjemność, że właśnie Politechnika Białostocka przekształcała się z
WSI i właśnie rozpoczęto budowę uczelni od podstaw. To szczęście zawdzięczam mojemu profesorowi
Witoldowi Wasilewskiemu, bo to on najpierw zaproponował mi pozostanie na Politechnice Warszawskiej
po obronie dyplomu, a kilka dni później kiedy został oddelegowany przez Ministerstwo Nauki i
Szkolnictwa Wyższego do opieki naukowej podczas przekształcania WSI w Politechnikę Białostocką,
zaproponował PB, by zatrudniła mnie.
Udałem się zaraz do Rektora i zreferowałem problem. Opisałem istotę, że
podczas eksploatacji węzłów cieplnych indywidualnych i grupowych co/cwu występują dalekie od
projektowanych sprawności i niestabilne moce wymienników. Że węzły są budowane z niepełną automatyką
i w stanie permanentnego rozregulowania hydraulicznego i cieplnego stwarzają poważne problemy z
zapewnieniem wymaganych dostaw ciepła na cele ogrzewania budynków oraz ciepłej wody użytkowej. Że
oprócz niedogrzewania budynków, nagminnie są zawyżane parametry
wody powracające do elektrociepłowni, co skutkuje obniżeniem sprawności kotłów energetycznych.
Zaniżana sprawność kotłów, to podgrzewanie atmosfery i nie wykorzystanie ciepła spalania w EC.
Wszyscy na tym tracą, a państwo polskie szczególnie. Rektor wysłuchawszy, wstał uścisnął rękę
młodemu człowiekowi i przyrzekł, że pomoże zrealizować ten temat badawczy. Faktycznie, kilka
miesięcy później, kiedy Komisja Uczelniana dzieliła środki na badania, ja otrzymałem najwięcej ze
wszystkich, co wzbudziło różne mieszane uczucia, bo ... jak to inni profesorowie i docenci czekają
od iluś lat i nie dostali albo dostali tylko część środków, a tu jakiś młokos otrzymał 100% tego na
co aplikował? Jedni się dziwili, inni doszli do wniosku, że jestem protegowanym rektora. Tak czy
siak, nie prostowałem opinii i zabrałem się za organizację swojego przedsięwzięcia.
Był to rok 1978 i ustrój, w którym „nikt nic nie wie i
nic nie może”. Nie było faksów, a jedynym środkiem łączności był telefon, który notorycznie był
zajęty. Trzeba było kilkadziesiąt razy dziennie przez kilka dni dzwonić do producentów aparatury
pomiarowej, by wreszcie uzyskać połączenie. Się dzwoniło, by dowiedzieć się nie o cenę aparatu, ale
przede wszystkim o najbliższy termin na odbiór, a ten był wyznaczany najwcześniej za rok, dwa. Ręce
opadały ze wściekłości. Nie było innej rady. W czasie wakacji zakupiłem za swoje cały bagażnik kawy
i bombonier czekoladowych (wtedy to był rarytas) i pożyczonym od ojca autem ruszyłem w Polskę. Po
wręczeniu fantów, otrzymywałem niemal od ręki termin na odbiór - wystarczyło tylko złożyć wypełniony
formularz zamówienia. Tu się pochwalę, bo Rektor podpisał mi cały pakiet czystych formularzy jeszcze
przed wyjazdem. Kiedy się o to zwróciłem, to sądziłem że wywali mnie za drzwi, a on ... bez słowa
podpisał ponad dwadzieścia czystych zamówień i wręczając rzekł „wiem, że mnie pan nie zawiedzie”. W
jednej chwili urosłem chyba pół metra. Potem, objeżdżając po kraju producentów aparatury, kiedy
nocowałem w hotelach, niczego tak nie pilnowałem, jak tych podpisanych in-blanco
formularzy.
Po tygodniu wróciłem i pojechałem znowu - tym razem autem
ciężarowym politechniki z jego kierowcą po odbiór. Po trzech dniach objazdu cała potrzebna aparatura
była na miejscu. Po rozpakowaniu, był stos aparatury pod sufit, co zajęło cały mój pokój na uczelni.
Potem całe wakacje spędziłem na budowaniu węzła doświadczalnego. Od rana do północy i dłużej, sam
montowałem aparaturę i 4000 m kabli. Pomagał mi oddelegowany i nieoceniony Mirosław Żukowski, który
spawał, ciął i montował czujniki na rurociągach w takich miejscach, gdzie głowy się nie dało wcisnąć
a on dawał radę. Sam konstruowałem i lutowałem przełączniki niskooporowe isostaty. Po czterech
miesiącach pracy węzeł był gotów.
Po uczelniach w kraju rozeszła się wieść, że na PB
powstał pierwszy w kraju węzeł doświadczalny co/cwu. Przyjmowałem delegacje ze wszystkich chyba
uczelni technicznych. Wszyscy byli zdumieni tym co zobaczyli. Rektor był dumny. A ja? Ja nawet nie
zawiadomiłem żadnej prasy ani telewizji. - nie wpadłem na to. Dzisiaj media, by to odtrąbiły jako
sensację, a wywiadów byłoby bez końca. Wtedy marketing nie istniał, a mnie przeszkadzały
nieskończone karawany gości, ich oprowadzanie, informowanie i spotkania u Rektora oraz ciągle mówienie tego samego. Chciałem spokoju, a nie rozgłosu - zwłaszcza, że
jeszcze niczego dobrego nie zrobiłem w temacie, a tylko zbudowałem poligon do badań. W końcu
delegacje się skończyły i mogłem zająć się badaniami.
Po 12 miesiącach
badań, w roku 1979 przygotowałem dla białostockiego
MPEC-u duże dwutomowe opracowanie jako raport z pracy badawczo-studialnej „Analiza
eksploatacyjnych charakterystyk cieplnych wymienników krajowych oraz możliwości ich pracy w węzłach
cieplnych co/cwu pracujących z niepełną automatyką”. Przeprowadziłem badania z uwzględnieniem
wszystkich występujących zakłóceń: osadów kamienia kotłowego, pracy automatyki, wahań ciśnień i
temperatur sieciowych, zmiennych rozbiorów cwu, stateczności cieplnej budynku, zmiennych ciśnień
wody wodociągowej, przerw w pracy pomp obiegowych i cyrkulacyjnych oraz centralnej regulacji
jakościowej w elektrociepłowni. Praca została wdrożona w MPEC, a jej wyniki stosowane są do dzisiaj.
Zapewne, dzięki tej pracy i innym późniejszym badaniom dla MPEC, zostałem 15 lat później powołany na
członka Rady Nadzorczej MPEC - nawet przez dwie kadencje. Owszem, znowu były szemrania, że mam
koneksje we władzach miasta, ale ... już do tego przywykłem.
Napisałem kilka publikacji w prestiżowym branżowym miesięczniku CIEPŁOWNICTWO OGRZEWNICTWO
WENTYLACJA - wówczas jako pierwszy i jedyny spośród pracowników mojej uczelni, a nie było to łatwe,
ponieważ Komitet Naukowy pod wodzą profesora Wasilewskiego oddalał niewiele warte teksty. Po tych
publikacjach, większość współpracowników uczelni gratulowała mi, ale byli i tacy co przestali się do
mnie odzywać - szczególnie mój pryncypał.
W ciągu kilku lat, na bazie mojego węzła
doświadczalnego wypromowałem kilkunastu dyplomantów, z którymi badałem najróżniejsze charakterystyki
dynamiczne i statyczne wymienników i zasobników ciepła. I tak przyszedł słynny rok 1981, kiedy w
grudniu wprowadzono stan wojenny, a ja jako jedyny pracownik uczelni otrzymałem przepustkę i
zezwolenie na poruszanie się po mieście w godzinach policyjnych przez całą dobę, ponieważ moje
badania miały tę charakterystyczną cechę, że nie mogłem zakończyć serii aż się proces nie
ustabilizuje. Zwykle stabilizacja następowała o 2 w nocy albo nad ranem o 4 czy 5. Wówczas nic nie
kursowało (nawet taxi), więc wracałem do domu pieszo na drugi koniec miasta, co zajmowało mi równe
2,5 godziny. Przy tym byłem legitymowany przez patrole milicji i ZOMO kilkanaście razy w czasie
jednego marszu. Męczyło mnie to, bo przepustka często nie wystarczała i musiałem odpowiadać na
szereg głupawych pytań towarzyszących bystrym spojrzeniom czy nie jestem podejrzany, było świecenie
latarką po twarzy, by porównać ją ze zdjęciami poszukiwanych. Czasami było śmiesznie, ale i były
lufy wymierzone we mnie po tym jak zażartowałem, że niosę pęk granatów w teczce, a patrol zdjął
kałasznikowy z ramion. Jest co opowiadać - może przy jakiejś okazji.
W wyniku moich badań, kilka
lat później opracowałem komputerowy program do obliczeń hydraulicznych istniejących sieci cieplnych
i instalacji ogrzewania - jako pierwszy w Polsce z uwzględnieniem rzeczywistych osadów, zamuleń i
kamienia kotłowego. Wyniki były na tyle zgodne z pomiarami na obiektach, że program został zakupiony
i wdrożony kilka lat później przez większość biur projektowych oraz przedsiębiorstw energetyki
cieplnej w kraju. Ba, zostałem nawet wyróżniony i zostałem
przez MNiSW delegowany na targi w Moskwie komputerowego
wspomagania projektowania i eksploatacji jako jedyny reprezentant Polski w tym temacie (pojechałem
razem z centralą handlu zagranicznego METRONEX).
Wyniki moich badań w węźle doświadczalnym i uzyskiwane
wnioski były na tyle ciekawe i poznawcze, że po zreferowaniu
ich na seminarium w Instytucie Ogrzewania i Wentylacji u profesora Witolda Wasilewskiego na
Politechnice Warszawskiej, otwarto tam mój przewód doktorski pod kierunkiem (wówczas docenta)
Stanisława Mańkowskiego, który wkrótce po tym odwiedził mnie i mój węzeł doświadczalny. Potem
przygotowałem rozprawę doktorską „Wpływ braku automatyki na pracę dwustopniowego węzła cieplnego
co/cwu z zasobnikiem ciepła”. Czekałem na obronę dysertacji.
Zbliżał się nowy rok akademicki. Następowała akurat zmiana władz PB, a przy tym ... wymiana
sekretariatu. Dzięki temu, odchodzący z pracy sekretariat ujawnił mi skrzętnie ukrywaną tajemnicę.
Otóż, pokazano mi ... imienne zaproszenie dla mnie do powoływanego międzynarodowego
zespołu badawczego w zakresie akumulacji i magazynowania energii cieplnej, wystawione przez University of California w USA - wstępnie na 5 lat. Zamarłem z wrażenia i w jednej chwili
ugięły mi się nogi, bo zaproszenie nosiło datę sprzed ponad 6 miesięcy. Poinformowany zostałem, że
decyzją mojego pryncypała, zaproszenie
zostało zatajone przede mną. Dla mnie to był szok! Następnego dnia - akurat w dniu rozpoczęcia nowego roku akademickiego - honorowo odszedłem z pracy na
uczelni.
Zatrudniłem się w pewnej dużej spółdzielni
mieszkaniowej w Białymstoku, gdzie przez rok kierowałem działem technicznym i w tym czasie
"uzdrowiłem" wszystkie niedogrzewające zasoby mieszkaniowe. Wyregulowałem wszystkie pracujące dla
nich węzły cieplne co/cwu - ku uciesze MPEC, bo wreszcie nie musieli w niczym interweniować.
Najbardziej ucieszeni byli mieszkańcy, bo po raz pierwszy od wielu lat ich mieszkania były ciepłe i
wentylowane. Witano mnie jak króla i traktowano jako cudotwórcę, bo dotąd nikt nie mógł poradzić z
potężnym niedogrzewaniem mieszkań.
Za usilną namową kolegów z uczelni, równolegle jeszcze przez dwa lata wykładałem popołudniami i doprowadziłem do
zakończenia prac dyplomowych swoich studentów - kierując się dobrem dyplomantów i studentów
ostatniego roku, by nie zostawić ich samych sobie z rozpoczętymi badaniami pod moją opieką. Inna
sprawa, że żal mi było kolegów, bo przedmiot "Systemy urządzeń grzewczych i zdrowotnych" na ostatnim
roku tylko ja wtedy wykładałem.
Praca w Spółdzielni
Mieszkaniowej to był jednak tylko przystanek, bo wdrażałem może 5% mojej wiedzy zawodowej. Zwróciłem
się więc do biura projektów PROJEKT w B-stoku z propozycją, żeby pozwolono mi utworzyć specjalny
zespół komputerowego wspomagania projektowania. Musiałem dużo objaśniać, bo w tym czasie komputer,
to była nowość w Polsce, a projektanci liczyli na suwakach logarytmicznych. O dziwo, prezes dał się
szybko namówić. Zatrudniono mnie i na moje życzenie sprowadzono z Anglii pierwszy w B-stoku
przenośny komputer Amstrad i drukarkę.
Zaraz namówiłem kolegę z PB Władysława Króla (informatyka) i tenże odszedł z
uczelni, gdyż po moim odejściu nie mógł znaleźć sobie miejsca dla siebie po tylu latach współpracy
naukowej. Był to czas, gdy komputer Odra i Riad zajmowały całe dwie kondygnacje, a do korzystania z
nich trzeba było zapisywać się w kolejkę na tydzień wcześniej i to tylko na 2 godziny, bo inni też
czekali. Ja zaś teraz miałem komputer przenośny tylko do swojej dyspozycji, który miał wielkość
przenośnego telewizorka, a moc obliczeniową taką samą co wielki Riad. Koledze oczy się zaświeciły i
... miesiąc później już był pracownikiem owego biura i moim podwładnym. We dwójkę narobiliśmy
takiego rabanu, że biuro po kilku miesiącach zakupiło jeszcze 3 takie komputery z drukarkami, a inni
projektanci już się domagali dalszych. Specjalnie dla nich napisaliśmy programy, które obliczały
sieci cieplne, instalacje c.o. oraz wentylacyjne, a także obliczające konstrukcje ramowe i
żelbetowe.
Teraz
projektantom najwięcej czasu zajmowało kodowanie danych, a obliczenia zajmowały kilkanascie sekund.
Do tej pory, na suwaku obliczenia zajmowały tydzień i dłużej. Całe biuro wkrótce nie liczyło
ręcznie, a każdy miał komputer z drukarką. Szefostwo było wniebowzięte, lokalna prasa miała o czym
pisać. Mieliśmy satysfakcję zawodową, tyle że to nadal był tylko przystanek, bo projektantom daliśmy
narzędzia, ale my chcieliśmy się rozwijać i ... sprzedawać te programy dla innych biur w Polsce.
Okazało się, że nie w tym ustroju, bo biuro projektów nie mogło sprzedawać programów, a jedynie
projekty budowlane. Z żalem pożegnaliśmy więc biuro i ...
Z kolegą Królem założyliśmy pierwszą w Białymstoku spółkę
z o.o. - co w czasach szalejącej komuny było nie lada wyczynem. Wtedy, owszem można było założyć
działalność rzemieślniczą o niewielkim rozmiarze rękodzieła, ale by powołać spółkę w oparciu o
Kodeks Handlowy z roku 1934, to nie było co marzyć. Wziąwszy do pomocy adwokata wykazałem, że dotąd
nikt nie skasował tego KH i wystąpiłem do sądu o powołanie spółki o charakterze naukowo-badawczym.
Nadałem nazwę Przedsiębiorstwo Nowej Techniki w Inżynierii Sanitarnej ISOC. Był to skrót od mojego
programu komputerowego, który zbudowałem razem z wybitnym informatykiem Władysławem Królem. Program
wspaniale symulował pracę Instalacji i Sieci Ogrzewań Centralnych. Sąd
odrzucił wniosek w pierwszej instancji - żądano pozytywnych opinii urzędów państwowych. Potem były
wizyty w ministerstwach, urzędach centralnych różnego szczebla oraz w komitetach PZPR. Wszędzie
opór. Jakże to w socjalizmie ma powstać firma kapitalistyczna? Co to, to nie!
Mało tego - żaden notariusz w Białymstoku nie chciał się
podjąć sporządzenia aktu założycielskiego spółki. W końcu znalazłem notariusza w Sokółce, który po
długich ceregielach taki akt spłodził. Dzisiaj, młodym ludziom to nie do wyobrażenia, ale starania
zajęły mi równe 12 miesięcy. Powstała pierwsza spółka w Białymstoku w oparciu o prawo z roku 1934.
Była to chyba jedna z pierwszych spółek z o.o., bo nasze akta sądowe były stale wypożyczane do sądów
w całym kraju. Doszło do tego, że gdy chciałem wpisać zmiany do akt, to musiałem czekać kilka
tygodni aż akta wrócą - słyszałem w sądzie, że nie można nic wpisać bo akta są na wypożyczeniu.
Dzisiaj spółkę zakłada się w jeden dzień.
Ledwie wynająłem lokal, ledwie zatrudniłem księgową,
sekretarkę i pierwszych trzech pracowników, ledwie wykonaliśmy pierwsze zlecenie, a już napadły dwie
kontrole: jedna z Urzędu Skarbowego, a druga z Inspekcji Pracy. Ludzie z tych kontroli byli
zaskoczeni, bo dokumentacja była na medal, cyferki się zgadzały co do grosza, podatki i
ubezpieczenia zapłacone w terminach, a pracownicy mieli pokój socjalny na posiłki i nawet łazienkę.
Komisje z nietęgimi minami spisały protokoły, że sprawdzono co należało, ale zapisów, iż wszystko OK
nie było - choć o to nalegałem. Potem, przez pierwszych kilka lat kontrole się pojawiały średnio 2-3
razy w roku. Tyle, że efekt zawsze ten sam.
Najdziwniejsza kontrola miała miejsce, gdy zatrudniałem
13 inżynierów (w tym 6 informatyków) a łącznie 17 osób. Otóż od początku mojej działalności
przyjąłem model wynagradzania prowizyjnego od zysku. Od pracowników oczekiwałem takiego samego
zaangażowania jak od siebie - czyli pracy wg zadania, a nie upływu czasu. Płyniemy na wspólnej
łodzi: razem płyniemy i razem toniemy, a dokładniej działamy, by nie utonąć. Model ten się sprawdził
fantastycznie. Nie wiem dlaczego nie jest powszechny dzisiaj w kraju? Uważam, że ma same zalety.
Może ma jedną wadę, że sporą część zysku trzeba oddać pracownikom, a nie wziąć dla siebie.
Zawsze życzyłem każdemu, by jego zarobki były
astronomiczne. No i wcale to nie żart. Już w drugim i trzecim roku działalności kiedy mój program
ISOC zakupiła większość biur projektowych w Polsce i napłynęły zamówienia z zagranicy, kiedy miałem
zleceń na badania naukowe na dwa lata, moi pracownicy otrzymywali wynagrodzenia 5-krotnie wyższe niż średnia krajowa. Może to kogoś zdziwi, ale do dzisiaj mam
satysfakcję nie ze swojego zarobku, lecz z wysokiego wynagrodzenia współpracownika. Nie było nic
przyjemniejszego, gdy księgowa mnożyła zysk wskaźnikiem z umowy, a potem dwa razy sprawdzała czy się
nie pomyliła.
Muszę podkreślić, że zarówno inżynierów budownictwa
(oczywiście wszyscy byli wcześniej moimi studentami), jak i informatyków, zatrudniałem najlepszych z
najlepszych. Mimo dużej i ostrej selekcji, zawsze miałem kolejkę chętnych do pracy. Nic tak bardziej
nie cieszyło jak to, że pracownik (a właściwie współpracownik) organizował życie w swojej rodzinie
wg potrzeb pracy w mojej firmie. Nigdy nie kontrolowałem ich godzin pracy. Nie miało dla mnie
znaczenia kiedy i jak dana osoba pracuje, a jakie są efekty pracy. I nie chodziło wcale o wydajność,
a wyłącznie o jakość pracy. Stąd, kiedy pracowałem do późnego wieczora, to często widziałem moich
ludzi po obiedzie wracających do pracy. Czasami ktoś nie mógł pracować rano, to przychodził na
popołudnie, a czasami pracował rano i wieczorem - zupełnie jak ja. Żeby wszystkim ulżyć, kupowałem
abonament na obiady, które gotowała nam żona właściciela wynajmowanego domu na firmę. To był mój
pomysł, dzisiaj nie nowatorski, ale wówczas pół miasta o tym mówiło.
Wszyscy byli zadowoleni, bo obiady były na miejscu i nie
trzeba było tracić czasu na dojazdy autobusami - w dodatku wspaniałe, bo domowe. Pani domu była też
zadowolona, bo otrzymywała za to wynagrodzenie - oczywiście prowizyjne. Byłem zadowolony, bo dzięki
temu w firmie panowała naprawdę rodzinna atmosfera. Więc, kiedy wynagrodzenia moich pracowników
grubo przekroczyły 7-krotność średniej krajowej, zawitała jedna kontrola US, a zanim ta się
zakończyła, wkraczała kolejna z UP.
Ponieważ nie było się czego doczepić, zostałem w końcu
wezwany do samego Naczelnika US. Tenże przywitał mnie pytaniem: - Musi pan dawać tak duże płace? -
Toż to panie więcej niż zarabiają dyrektorzy fabryk. Próbowałem wyjaśnić, że ja niczego nie daję, a
te wynagrodzenia sami wypracowali, bo mają premię i się cieszę,
że taką premię mają. Nie dało się niczego wyjaśnić, więc na niczym nie stanęło. Tu muszę zaznaczyć,
że w tamtym czasie moja firma uzyskała nieliczny wówczas w Polsce status Jednostki
Innowacyjno-Wdrożeniowej, co zwalniało firmę z podatku dochodowego. Wypracowany zysk szedł w całości
na płace i zakupy sprzętu. Nawet dywidend nie braliśmy. Mieliśmy wówczas najnowocześniejszy sprzęt
komputerowy: komputery, drukarki, plotery i aparaturę badawczą, jakie tylko były najnowsze na
świecie. Z uczelni przychodziły delegacje, by zobaczyć te cudeńka.
Zbudowaliśmy wówczas 7 dużych programów do komputerowego
wspomagania projektowania - dzisiaj nazywanych CAD-ami i AUTOCAD-ami. To my pierwsi wytworzyliśmy
takie, że inżynierom projektantom zapierało dech w piersiach na pokazach i targach.
Jeden z moich absolwentów i dyplomantów Wydrycki wpadł na
pewien genialny pomysł (do dzisiaj jeszcze nikt na to nie wpadł), który uznałem za
warty wdrożenia: licznik ciepła zliczający zużywaną energię cieplną w dowolnym miejscu (w węźle, na
pionach lub przy pojedynczym grzejniku w mieszkaniach), który zliczał i bezprzewodowo łączył się z
centralką zliczającą i rozliczającą. Kiedy go opracowaliśmy od strony teoretycznej, pojechałem do
Ministerstwa Rozwoju i zaprezentowałem pomysł. Zainteresowanie było wręcz kosmiczne. Ministerstwo
szybko pozyskało dwa banki, które miały to sfinansować. Podpisaliśmy list intencyjny w tej sprawie.
Mając go, zebrałem ośmioosobowy interdyscyplinarny zespół inżynierów i doktorów, podpisaliśmy umowę
i ... w ciągu miesiąca mieliśmy stworzony już jeden egzemplarz licznika w skali 1:1, który nie tylko
działał, ale zliczał z dużą dokładnością niezawodnie, mimo poważnych wymuszeń zakłóceń. Kiedy
zaprezentowałem go w MR, w ciągu kilku dni do dwóch banków, dołączyły dwie fabryki mające produkować
licznik (JAFAR z Jasła i KFAP z Krakowa) oraz dwa wielkie przedsiębiorstwa (MPEC z Katowic i SPEC z
W-wy) które miały je wdrażać pilotażowo. Kiedy policzyłem nasze przyszłe wpływy jako mały tylko
procent z planowanej produkcji w milionach sztuk rocznie, usiadłem z wrażenia - mój zespół też.
Zapowiadało się bajkowo.
Oczywiście, ze wszystkimi z zespołu podpisałem umowę
prowizyjną od zysku. Kiedy miałem się udać do MR, by uroczyście podpisać umowę razem z pozostałymi
dyrektorami uczestnikami tego joint venture, dwa dni wcześniej padła wiadomość hiobowa: rząd
Rakowskiego się rozwiązał, powstał nowy i zlikwidowano MR oraz skasowano ustawę o jednostkach
innowacyjno-wdrożeniowych. Nie było do kogo jechać. Ba, tydzień później od US otrzymałem „piękne”
pismo, że został nam cofnięty status jednostki innowacyjno-wdrożeniowej, koniec zwolnienia z podatku
dochodowego i wezwanie do uiszczenia zaległego podatku licząc 11 miesięcy wstecz czyli od początku
tego roku! Na nic moje odwołanie, że nie może prawo działać wstecz. Więc chyba jako jedyny, podałem
US do sądu! Oczywiście, pierwszą i drugą instancję przegraliśmy. Potem złożyłem skargę do NSA.
Tamże, usłyszałem, że żądanie US jest zgodne z prawem, gdyż w ustawie jest napisane, że „w
uzasadnionych przypadkach US może żądać zapłaty podatku z datą wstecz” - czyli, że przepis jest
uznaniowy, więc US ma prawo tak uznać. Tyle, że nie wskazano istnienia uzasadnionego przypadku!
Szok! Decyzja SN ostateczna. W efekcie, sprzedaliśmy cały sprzęt komputerowy i biurowy, wypłaciliśmy
należne odprawy pracownikom, zapłaciliśmy żądany podatek z odsetkami (a jakże), zwolniłem
pracowników i spółkę poddaliśmy likwidacji.
Bez zwłoki rozpocząłem etap działalności gospodarczej na
swój rachunek. W roku 1990 nawiązałem bliską współpracę z producentem chemii budowlanej Furtenbach
wAustrii, gdzie spędziłem wiele dni na badaniach w laboratoriach oraz na różnych obiektach
istniejących i w budowach (szpital w Wiedniu, lotnisko w Salzburgu, basen kąpielowy w Wiedniu i
wiele innych). Przez dwa lata wchłonąłem poważną wiedzę
teoretyczną i praktyczną o chemii budowlanej, o której wówczas w Polsce nikt nie mówił. Ba, takiego
słowa nawet nie było w słowniku. Prowadziłem więc szkolenia, wykłady i prezentacje w całym kraju i
przekonywałem do projektowania i stosowania wszystkiego, co chemia budowlana zawiera - czyli
praktycznie we wszystkich elementach każdego rodzaju budownictwa. Potem, posypały się propozycje
współpracy od znanych producentów chemii budowlanej (Uzin, Isola, Tegola Polonia, Baumit, Botament,
Addiment, Optiroc, Alsecco, Remmers, Kerakoll, Murexin, Dyckerhoff Sopro, Deitermann, Torggler i od
wielu innych). Zdobywałem kolejną wiedzę. Bardzo mi to odpowiadało, bo zastosowania chemii
budowlanej wynikają w prostej linii z praw fizyki budowli. Dla zapewnienia poprawnych zastosowań
wszystkich bez wyjątków produktów chemii budowlanej należy znać prawa fizyki budowli. Ze współpracy
wyraźnie byli zadowoleni szefowie techniczni wymienionych firm - uczestniczyłem w nieliczonych
seminariach w kraju i za granicą oraz w badaniach laboratoryjnych tamże.
Szybko zauważyłem, że w Polsce panuje plaga nie
przestrzegania zapisów lokowanych przez producentów w ich Kartach Technicznych produktów. W
Niemczech czy Austrii widziałem jak na budowie kierownik budowy często mierzył temperaturę i
wilgotność podłoża, by wiedzieć czy można w tym dniu stosować dany produkt, bo w KT było napisane,
że nie stosować w temperaturze niższej niż np. 5 oC i wilgotności betonu wyższej niż 4%.
U nas, dotąd nie spotkałem kierownika budowy, który miałby na budowie przyrząd do pomiaru
temperatury czy wilgotności. Zawsze wprawiało to w zdumienie szefów wymienionych producentów.
Musiałem gęsto tłumaczyć, ale nikt tego nie mógł zrozumieć, dlaczego u nas nie przestrzega się
wymagań technicznych? Jest tak zresztą do dzisiaj, choć już wszyscy z nich wiedzą, że w Polsce "nie ma" zimy, deszczu ani upałów.
Z tego właśnie powodu zorganizowałem swoje laboratorium,
w którym nie badałem parametrów już zbadanych przy atestacji, lecz parametry produktów, gdy się nie
przestrzega wymogów technologicznych, np. wiązania w niskich
temperaturach i powyżej 30 oC, wpływu przedawkowania wody, wpływu ponownego dodawania
wody, gdy masa tężeje, wpływu podłoża zmrożonego, wpływu zmrożenia produktu, przeterminowania, zbyt
szybkiego wysychania, zbyt wczesnego obciążania itp. itd. Dzięki temu, wiem jak poszczególne
produkty się zachowują, jak są wrażliwe na te przekroczenia i odstępstwa. Dzięki temu wiem co mam
doradzić, gdy panują takie a nie inne warunki na budowach. Roznosiciele ulotek o tym nie mają
zielonego pojęcia. Często zaskakuję producentów, bo nie wpadli
na to, by badać takie zjawiska. Oni badają, by spełnić wymagania norm, a nie efekt partyzanckiego
działania domorosłych „fachowców”.
Właśnie mija 30 lat mojego doradztwa technicznego w
budownictwie, które świadczę w zakresie fizyki budowli budynków: jednorodzinnych, wielorodzinnych,
użyteczności publicznej, przemysłowych, komunalnych oraz zabytkowych.
Doradzałem już na prawie 2 tysiącach obiektów: od domów jednorodzinnych, po największe
kubaturowe. Doradzałem i doradzam przy projektowaniu, przy budowie, przy naprawach i remontach. Przy
usuwaniu wad i błędów. W budynkach nowych i istniejących - także zabytkowych. Głównie działam na
terenie kraju, ale także za granicą (USA, Anglia, Norwegia, Szwecja, Malta, Gruzja,
Rosja).
Tak więc, mając chyba niezły dorobek i niezłe
doświadczenie, ośmieliłem się przelać swoją wiedzę na papier. Napisałem książkę „Sekrety tworzenia murowanych domów bez błędów”. Książka
spotkała się z dużym zainteresowaniem nie tylko inwestorów domów jednorodzinnych, ale także w
architektów, inżynierów budownictwa i wykonawców. Dlatego, przymierzam się do kolejnych z tej serii.
Mam czym się podzielić z innymi - wiedzą praktyczną, jaką ma
niewielu. Ci którzy zakupili tę książkę, wiedzą że zawiera treści nowe i nowatorskie, o
których często mało kto wie. Cel mam jeden: pomóc projektantom, wykonawcom i inwestorom w tworzeniu
budynków bez błędów. Dlaczego? Ponieważ przez 30 lat nie spotkałem ani jednego projektu bez błędów,
ani jednego budynku bez błędów, ani jednej budowy bez błędów, ani jednego remontu i renowacji bez
błędów! Chodzi o błędy w zakresie fizyki budowli.
Opracowałem pierwszy w
Polsce internetowy serwis profesjonalnego doradztwa technicznego w budownictwie - ze szczególnym
uwzględnieniem fizyki budowli. Serwis BDB po 3-letnich pracach uruchomiliśmy 18.01.2007 r., zaś interaktywne porady budowlane
od 01.03.2018 r.
moje
publikacje.
moje szkolenia i wykłady dla architektów i inżynierów
budownictwa
Jerzy
Bogdan Zembrowski
serwis ten nieodżałowanej Mamie poświęcam
06 kwietnia 2007 r.